Dziś
bez przepisu. Za to kilka wspomnień, kilka zachwytów i jeden upadek.
Niewielki. I tylko mój. No ale był. Ale od początku... Ustalenie
weselnego menu zajęło nam jakieś dwie godziny dyskusji. Mama, przyszły
mąż, managerka hotelu i ja. Marcinku ledwo co wytrzymało, ale na wszelki
wypadek nie dawało po sobie poznać w czym rzecz. Chociaż stawiając się w
jego sytuacji... nie! Nadal nie rozumiem, w końcu ustalaliśmy coś
ważnego. Z resztą dla niego jak i dla mnie jedzenie stanowi ogromny
życiowy rozdział i nie mogliśmy potraktować menu tak ważnego jak weselne
po macoszemu. Nie mogliśmy i już.
Dając komuś wolną rękę równie dobrze mogliśmy zabrać gości do sieciowej pizzerii. Ot, takie moje zdanie. O tym, że nie było rosołu już wspominałam i przyznaję, że ten czerwcowy dzień był tak upalny, że całe szczęście że ta tradycyjna rozgrzewająca trzewia zupa nie wjechała na 'dzień dobry'. Popłynął by wraz z moim makijażem każdy jeden osobnik pod krawatem i w marynarce, które bądź co bądź na początku wesela dla trzymania ramy każdy facet miał na sobie. Potem to już inna bajka, ale cóż - wiadomo w czym rzecz.
Wracając do zupy. Migdałowo szparagowa, z palonymi migdałami. Troszkę się ich wystraszyłam, bo prażone to ja rozumiem, ale palone? Nie będą gorzkie? No nic. Gościom smakowało, co najważniejsze. Na drugie danie wsród różnej maści mięs, pojawiły się w akompaniamencie regionalnych pyz wołowe zrazy. Męska rzecz, przyznaję, że nie jadłam. W gorsetowej sukni było mi niezwykle ciężko zjeść więcej niż kilka kęsów kurczaka. Za to jakiego! Byłam w niebie. Piersi lekko podsmażane, nie gotowane jak do tradycyjnej potrawki, podane z białym sosem winogronowym. Dla mnie danie wieczoru. Bajka po prostu. Z pewnością postaram się coś podobnego przygotować w domu. Może na pierwszą rocznicę ;)
O reszcie dań długo by pisać, a że nie zwykłam pisać przydługawych
postów, przejdę od razu do tortu. Przy nim to właśnie pojawił się mój
dramat. Właściwie para dramatów. Dwie wielkie race. Paskudne. Nienawidzę
ich. Miałam minę skwaszoną że ho ho. Wytłumaczyli mi - że tak się robi i
już i mam nie robić afery. Nie zrobiłam, wiadomo - rama i fason ;)
Jednak smak który wybraliśmy rozwiał gdzieś mojego foszka i wraz z
gruszkami połknęłam całą niechęć do tych paskudnych rac. Tort gruszkowy
odtąd co roku będzie u nas gościł. Pokochałam go miłością tak ogromną,
że ciężko mi to opisać. Psychoza? Możliwe, jednak rzadko kiedy trafiamy
na ciasto - podkreślmy - zamawiane, które jest idealnie słodkie, kwaśne, puszyste, zwarte, najlepsze. A ten tort właśnie taki był. Jestem szczęśliwą mężatką. Mąż był szczęśliwym zjadaczem zrazów. Oby nam tak zostało w naszym szczęściu. Amen.